Etykiety

wtorek, 21 grudnia 2010

Idą święta...

...jakie będą?. Tego nie wie nikt. Mam tylko jedno życzenie. Zdrowia chcę dla nas wszystkich. I jeszcze sił dużo. I przyjaznych twarzy wokół. To więcej niż jedno chyba...ale cóż:), tego mi teraz trzeba.
Jasiek ma pięć zębów, dwa dni temu w końcu zakumał jak samemu usiąść, super sobie radzi:). Całuski daje mamuni z przytupem, czyli ugryzie na końcu solidnie...kocham go do szaleństwa, choć czasami cierpliwości brak i dyszę w otwartym oknie i liczę do 10.

Byli teściowie i wyszło na to, że niewdzięczna ze mnie sucz...ich synuś taki bidny, tak ciężko pracuje, A WIECZORAMI (tymi kiedy jest) JESZCZE KĄPIE SYNKA, CZY JA SAMA NIE MOGĘ TEGO ROBIĆ? itp. starałam się coś z tego zrozumieć, broniłam swoich racji i siebie, a na końcu poryczałam się jak bóbr...teść, bo to on na mnie rył, odpuścił. I niech nigdy więcej nie próbuje mi się wpitalać, bo to, że on leciał se w kulki i miał w dupie, nie znaczy, że jego syn, a mój-jeszcze-monż będzie robić tak samo. I albo oboje nad związkiem popracujemy, albo każdy se pójdzie w inna stronę, bo "dla dziecka" siedzieć razem i się żryć to nie ma sensu, TATO. No i po co było zaczynać ze mną o tej kąpieli?. Ech. No dobra, miało być o świętach...
WSZYSTKIM ŻYCZYMY Z JASIEM CZARODZIEJSKICH ŚWIĄT, NIECH SPEŁNIĄ SIĘ WSZYSTKIE WASZE MARZENIA, MORZA RADOŚCI ORAZ MIŁOŚCI:)
do sklikania:)

czwartek, 9 grudnia 2010

Zastanawiam się...

...czy kiedyś jeszcze będę szczęśliwa...jako kobieta?. Ja, jako ja?. Nie matka, nie żona, bez tych etykietek?. Póki co wszystkie uczucia przelewam w wiadomym kierunku, choć wiem, że to nie do końca zdrowe, ale jedyne na-ten-czas, cudowne, szczere i bezgraniczne...ale co będzie dalej?. Takie pytanie mnie dopadło i dopada coraz częściej...hm...pewnie czas pokaże...

sobota, 4 grudnia 2010

Jaśku, Jaśku...


...takiś już duży...mama kupiła Ci ten sweterek "aniołek" rok temu...na święta...i położyła pod choinkę...wiedziała, że będziesz miał ciemne oczka:), że ta kawa z mlekiem będzie Ci pasować. Rok temu o tej porze, jej brzuszek był całkiem, całkiem duży...pamiętasz jak do Ciebie mówiła, cały czas nawijała, łapkę trzymała na Twojej główce, a Ty odstukiwałeś i prężyłeś się jak strunka...Naszło Twoją Mamę dzisiaj...wzruszenie łapie za gardło, ten sweterek taki wygłaskany, a teraz na Tobie...mały sweterek, a tyle wspomnień...

czwartek, 2 grudnia 2010

Cisza...

...dzień się kończy, zaraz zalegnę w wyrku...Korzecki znowu poza domem...i tak sobie pomyślałam, że teraz, dzisiaj, jest tak jak KIEDYŚ. On poza domem, jest wieczór, mieszkanko posprzątane, cynamonowa świeczka dodaje blasku i zapachu, takiego świątecznego, przytulnego. Ja jestem wyciszona i spokojna, śpiąco-mrucząca...i tutaj KIEDYŚ ustępuje miejsca DZISIAJ, bo za ścianą śpi małe stworzonko, na boczku:), słodko posapując...a ja już nigdy nie będę sama...ta świadomość przepełnia mnie szczęściem. Kocham całą sobą i jestem kochana... i nic więcej się nie liczy.
Dobranoc:)

piątek, 26 listopada 2010

Ech, jo...

...westchnął krecik...I znowu przepadłam?. Nie...to nie tak...po prostu tak zmęczona jestem, że padam na twarzoryja i ju...W związku raz lepiej, a raz gorzej, taka górska kolejka, generalnie pominę temat milczeniem, bo dzisiaj nie o tym chciałam. Dzisiaj osłodzę me znikniecie fotami synula (moje nju luk szlag trafił, ale za niedługo znowu jadę) i njusami typu: mamy 3 zęby, czwarty jest tuż tuż. Aaa...wczoraj Jasiul skończył 8 miechów!. Kawał chłopa, dosłownie i w przenośni...waży już jakieś 9300/9400. Co jak co, ale jeść i spać to on lubi, ciekawe po kim?. Po mamuni rzecz jasna, podobny bardziej zresztą jest do mnie, choć to się zmienia, raz jest Ania, a raz Korzecki niecnota. Generalnie przewaga mamuni, łącznie z grupą krwi, charakterkiem...hm. Taka scenka na ten przykład. Na koniec jakiegoś podłego dnia już mi nerw puścił i uniosłam głos, intonacja przykuła uwagę krecika...patrzy, patrzy, mi już rurka mięknie, a on do mnie...YYY, YYY, krzyczy. No tak, trafiła kosa na kamień, jak ja dostane nie zasłużoną w mojej ocenie, to od razu jest odzew. Co było dalej?. W śmiech obydwoje:). A czemu krecik?. A temu, że jak się budzi, czy to rano, czy z drzemki, to słychać...ech, joooajjj, dalej chińszczyzna, jak nie nadchodzę podejrzanie długo z żarełkiem rzecz jasna, to słychać, ejjjjj!!!. Znak, że cierpliwość synusiowi się kończy. I mogłabym tak o nim w nieskończoność, ale może na dzisiaj wystarczy?. Resztę niech foty dopowiedzą:)

piątek, 22 października 2010

Powrót...

...nie pisałam, bo...nie mogłam zebrać myśli i dalej mi trudno. Korzecki wrócił do domu w nocy "bo tu jest mój dom i moja rodzina", ach tak...oczywiście był lekko tryknięty, a jakże, no i gadać mu się raptem zachciało...o matko, szkoda tylko, że po trzeźwemu nie jest w stanie się otworzyć, przyznać do swoich słabości i przeprosić. Nie miałam sił na dyskusje, zmęczona, chora i zostawiona, ot tak sobie. Powiedziałam co myślę o tym i czuję, a raczej, że przestałam czuć...zabolało, ale taka jest prawda. Za dużo złego się ostatnio wydarzyło i generalnie nie tak to miało wyglądać. Ja się naprawdę staram i robię tyle ile mogę, dla dziecka, dla nas i szczerze?. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Przestałam się porównywać do innych żon, czy matek. To bez sensu. Daje z siebie po prostu wszystko na co mnie stać i tyle. Boli więc mnie okrutnie, że jestem tak niedoceniana przez menża-wenża. I to też usłyszał. Powiedziałam chyba o wszystkim. I byłam i jestem gotowa na wszystko. Nawet na zabranie walizek. A one stoją. Puste. Bo nagle Korzecki zaczął się starać. Nawet bardzo. I dzisiaj na przykład jadę do Wawy do fryzjera!. A on tak poustawiał swoją robotę, żeby już od 15-stej posiedzieć pierwszy raz od daaawna z Jasiem. Hm. Cieszę się bardzo z tej wyprawy, mój fryzjer nie widział mnie od...7 miesięcy i już jest uprzedzony o moim hm, wyglądzie. I tak, z jednej strony radocha, a z drugiej niepokój. Wiem, że przecież Jasiowi krzywdy nie zrobi, ale mało czasu z nim spędza i nie wiem czy zakuma kiedy go położyć na drzemkę i takie tam. No tak. Rozterki matki. Ale jak tatuś nie zacznie się wprawiać i być tatusiem, to lipa i już zawsze tak będzie. Tak więc jadę. Bo czas najwyższy zadbać o siebie. Nie dość, że nadwaga po ciąży jest, gęba szara i wymęczona to jeszcze łeb jakby pierun pierdolnął. Koniec z tym. Metodą drobnych kroczków trzeba się zresetować.
A Jasiek to całe moje szczęście i miłość. Mały, rozkoszny rozrabiaka. A ten jego uśmiech...ach...miód na moje serce. Nie wiedziałam, że aż tak można kochać i czerpać z tego uczucia siły. Lecę, bo właśnie się obudził i mnie "woła". Nasza fota może jeszcze dzisiaj.

piątek, 15 października 2010

...

...ukochany tatuś i cudowny monż wyszedł z domu, jutro ma przyjść po rzeczy. Ogłosił, że to koniec. Czara się przelała ponoć u niego, doprawdy...ja nie płacze...nie roztrząsam...chyba dojrzałam do tego końca...

wtorek, 12 października 2010

Faken szit

...znaczy się po dwóch latach śmigania w niezłym zdrowiu padłam ofiarą wirusa "odsynkowego". Co za franca podła (ten wirus)!. Nadszedł z siłą wodospadu, teraz odpływa, ale zostawia mnie w podłym samopoczuciu z odartą mordą i kasłaniem a la piórko w gardle. No szit!. Synek szybciutko się uwinął, ja jako staruch radze sobie gorzej. Nic to. Patrząc w sobotę rano na jego zmęczona smutną mordeczkę z gilem po pas, normalnie poryczałam się jak bóbr, no bo jak to?. Mój synuś chory i ten pierwszy raz uderzył mnie strasznie. I rycząc tak powiedziałam do Korzeckiego, że to ja już wolę odchorować, a jemu niech odpuści. I według powiedzenia "uważaj czego sobie życzysz" pyk i w niedziele wieczorem Jaśko zasnął ozdrowiały, a ja gorączka, rzucawka, i inne. Nieważne. Ja to przerobię i biere na klatę. Grunt, że mój Kalisz:) ma odpukać spokój.
A tak serio serio, naprawdę nie wiedziałam, że dostanę aż takiego świra przy pierwszej chorobie. I coś mnie też w piątek tknęło, żeby nie iść na spacer i żeby nie jechać na szczepienie...bo Jasiek dłużej rano pospał i tak jakoś nie chciało mi się pędzić na łeb na szyje...intuicja?. Jak zwał tak zwał, ale wyszło dobrze, bo już nie chce myśleć co by było gdyby...wiem jak to może fatalnie wyglądać, pamiętam jak mój brat był szczepiony, a dzień później wirus go zaatakował. Masakra.
Co ja jeszcze chciałam?. A tak. Podziekować za gratulacje zębowe i Wiedźminko...tak, podawanie leków to horror niestety, jest fuj, ble, a nawet paw się zdarzył.
I na koniec. W sobotę miałam jechać do fryzjera, taki relaks dla mnie miał być, gdyż zapuszczona jestem masakrycznie. Dupa. Ale wykminiłam za to nju fryz i jak tylko się ogarnę to pojadę i nawet Wam się wtedy pokaże, a co!. I żeby mi się jeszcze chciało jaką depilacje zrobić...hmmm...jakaś niemoc mnie dopada, tym bardziej, że życie intymne też w niemocy, ale to już insza inszość.
Tymczasem moje drogie:)

niedziela, 10 października 2010

Jestem, jestem...

...ino wyjazd się do rodziców przedłużył. Bo monż najpierw "sprawy" miał, a potem zawirusował się...niestety...tym razem Jasiek się nie obronił:(. To nasza pierwsza "choroba" i strasznie to przeżywam. Prędzej czy później musiało to nadejść...ech...pocieszające jest tylko to, że Jasiek bohatersko sobie radzi i organizm świetnie się broni, chyba ma to po mnie, bo ja zawsze szybko na nogi staję:). Więc dzisiaj jest już lepiej. I teraz rozumiem dlaczego nasz pedzio:) mówił odkąd Jasiek się urodził, żeby wszelkie nosa fridy i gruchy to tylko w razie wielkiego W. Że Jasiek będzie sam wykichiwał babole i inne. No i teraz nie mam problemu z katarkiem, bo jak Jaśko kicha to z takim wyrzutem, że może startować w hihihhi jakiś zawodach. Radzi sobie mój dzielny chłopczyk, a mama robi co może żeby mu ulżyć w cierpieniu.
Aaa, mamy dwa zęby!. Na dwa dni przed skończeniem pół roczku wylazł jeden, potem drugi, (tydzień później), więc posiadamy dwie dolne jedynki. Synuś był nerwowy i marudny, (noce były do bani, ale dzisiaj wiem, że to z innego powodu), ale tak poza tym, to bez dodatkowych atrakcji. Dumna jestem z tych zęboli:).
Jeśli chodzi o nas, o mnie i Korzeckiego to cóż...postęp jest jeden...nie żremy się. A ściślej ujmując sprawę, raczej ja już milczę...bo nie wydaje mi się, że kiedykolwiek będzie dobrze. Mężuś leci sobie w kulki i nie tylko ja to widzę...I tyle.
Uciekam do mojego człowieczka:)
Będziemy teraz częściej, bo nie ma jak w domu:).
Buziole.

środa, 8 września 2010

U nas "jakotako"




...czyli po japońsku:). Raz jest lepiej, a raz gorzej. Generalnie od dwóch tygodni mamy zawieszenie broni z Korzeckim, jakieś sprzeczki są, ale broń ciężka schowana do szafy. Tak jest lepiej. Zdecydowanie. Mam wątpliwości i obawy co do naszej przyszłości, ale na razie, dla swojego zdrowia psychicznego i dla dobra Jasia dałam sobie więcej luzu. Jasiek to taki mały czujnik. Od razu wyniucha, że coś nie teges.

W ramach "od dziczenia" już dwa razy byłam AŻ dwie godziny poza domem na mini pogaduchach, oraz wybrałam się na koniec świata (czyt. na koniec Warszawy)z wizytą do 9-miesięcznych bliźniaków, oni byli baaardzo zainteresowani Jasiem, a Jaś...miał ich gdzieś:), na razie. Za to ja pękałam z dumy, bo oni wcinali zupkę, a Jasiek deserek i tak samo piknie otwierał dzioba, żadnej różnicy. Synuś za cholerę nie chce zupek, próbowałam już wszystkich firm, sama marchew fuj, oszukaństwo mlekiem nie przechodzi, domieszka ziemniaka bodajże też fuj, robi się blady po łyżeczce i ma piękną cofkę, znaczy się the end. No nic, będziemy próbować...może w końcu zaskoczy. Za to więcej mleka idzie. Może miałyście jakieś zupkowe patenty?. Chętnie się zapoznam:).

Dzisiaj tylko tyle, bo jestem sama, monż wyleciał na dwa dni...ciągle obiecuje, że zluzuje, ale jakoś mu nie wychodzi, od półtora roku nie był na urlopie, no przepraszam, wziął 3 dni wolnego po moim porodzie i ostatnio też 3 dni...z czego połowę pracował, bo coś tam...ja już nie zrzędzę, nie dopytuję, zostawiam to jak jest. Prawda jest taka, że ja po macierzyńskim nie mam gdzie wracać, bo moje biuro się wzięło i "zamkło". A poza tym nie miałabym z kim zostawić Jaśka, choćby na parę godzin. Żadnej babci pod ręką, nikogo, a obcym ludziom nie ufam. Tak więc monż ora na nas póki co, a ja gęba w kubeł, bo przecież jakieś diengi musimy mieć na życie. I co z tego, że mi czasami ciężko i źle. Pocieszam się tylko, że nie ja jedna, choć przyznam szczerze, że takiej faken szitowej sytuacji to nie ma żadna z moich "znajomych". Chciałabym mieć kogoś blisko do pogadania. Może to śmieszne, ale boję się zostawać z Jasiem sama np. na noc. Boję się, że COŚ może się zadziać, a ja nie miałabym się do kogo zwrócić o pomoc i takie tam. Coraz częściej więc żałuję, że tak daleko wyjechałam od rodziny. Gdybym była w swoim rodzinnym mieście to wzięłabym wózek i chodu do mamy, pogadałabym, zostałabym z Jasiem na noc i nie byłoby tak strasznie. No to teraz możecie się ze mnie śmiać.
A na deser Jaś, prawie półroczniak. Zdjęcia z komórki więc jakoś taka se...

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Nowy tydzień...

...nowe idzie?...Druga Żono...napisałaś do mnie, kiedy ja właśnie siadałam i chciałam napisać, że...po raz pierwszy po serii rozmów pod tytułem "ostre noże", udało nam się pogadać i spędzić miły wieczór. Wyciągnęłam rękę. Nie czekając na żaden gest i nie licząc, że coś od razu się zmieni w naszych relacjach. Korzecki był zaskoczony, bo łikend nie należał znowu do miłych. I po raz pierwszy od dawna, późnym wieczorem obydwoje przemówiliśmy ludzkim głosem. Mały kroczek do przodu. I ja się z tego cieszę, bo w końcu poszłam spać z uśmiechem na twarzy. Jaśkowi chyba też na tym zależało, żeby rodzice mieli chwile dla siebie, bo poszedł dość wcześnie spać i bez wielkich histerii:).
Jest mi lepiej, lżej, mam nad czym myśleć, mam nadzieje...bo tak samo jak się ostatnio okrutnie żremy, tak samo się kochamy...i bardzo mocno kochamy tego małego Grzmota, który właśnie siedzi w leżaczku koło mnie i wali grzechotką i do niej pohukuje jak sówka:).
A ja postaram się mieć więcej zaufania i może zacznę zostawiać Jasia z ojciem na dłużej niż na wyjście do osiedlowgo sklepu. Tym bardziej, że razem bawią się świetnie.
Strasznie długo czekaliśmy na szkraba, droga była wyboista, bolesna i przepełniona rozpaczą. Niespodziewanie się udało. A my odlecieliśmy totalnie w szczęściu i radości, taki haj...a tak wiecznie być nie może i w rzeczywistości trzeba się troche bardziej postarać. Zatem...do roboty. I przyznaje też racje mojej matce, która mi powiedziała, jak jeszcze bylam w ciąży, że "macierzyństwo jest piękne ale trudne i jest sprawdzianem związku". Ofukałam ją za slogany i czarnowidztwo. Przyznaje teraz racje wielu osobom. Przyznaje też, że za bardzo odjechałam w swoich wyobrażeniach jak to będzie cudnie...nie wziełam pod uwagę ciężkich chwil po porodzie, strachu, lęku i całej tej zmiany w życiu (brałam pod uwagę tylko samą słodycz)...a potem kiedy to do mnie doszło, myślałam i myślę, że to dotyczyło i dotyczy tylko mnie. Otóż przecież nie. I dzisiaj na pewno zapytam się swojego Korzeckiego "jak się czujesz i jak minął dzień?". Od czegoś przecież trzeba zacząć.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Byle do przodu...

...tak sobie powtarzam i jeszcze...dasz radę, będzie dobrze, się poukłada, inni mają gorzej (co to do cholery za pocieszenie?)...ale coś trzeba do siebie gadać, żeby wyciszać emocje, a one ostatnio królują w moim życiu. Nie będę już pisać, że tym razem ja pakowałam walizki w łikend (chociaż nie bardzo mam dokąd pójść, najbliższa przyjazna meta to 500 kilosów stąd), a Korzecki ział takim ogniem jak nigdy dotąd. Normalnie włoska rodzinka. Dobrze chociaż, że długie noże wyłażą podczas snu Jasia. Choć to i tak żałosne jest, że dwoje dorosłych, dotąd kochających się do szaleństwa ludzi nie umie ze sobą normalnie gadać, ino syczą jak gady jakieś.
Narodziny Jasia otworzyły mi oczy na pewne sprawy, albo inaczej, ja już te sprawy dawno widziałam, ale gęby nie otwierałam, a szkoda...trzeba było wcześniej...no cóż...Wczoraj była u mnie moja znajoma, która raz w miesiącu robi mi porządek z kopytami górnymi i dolnymi, to moja jedyna w tej chwili atrakcja i czerpie z tego mnóstwo radości:). Jednak wczoraj ma radość we wkurw się obróciła. Bo kobita mi zasuwała gadki o tym, że jestem "pojebana jeśli oczekuje pomocy od męża" i że "chłop jak ma problem, czy powód to napić się musi, bo oni już tak mają". Powiedziała co wiedziała i się...Syknęłam jej, że jak chce to niech się na to godzi, ja niekoniecznie. Mają, muszą i inne pierdy, nic tylko zawsze wszystkie samcze wyskoki tłumaczyć i być wyrozumiałym, jaaasne. Tak czy siak dla mnie ploty przy pazurach już się zakończyły, znamy się od lat i czasami na coś tam pomarudziłam, ale już koniec, jestem pojebem, a od teraz milczkiem na dodatek.

Teraz będzie o Jasiu, zwanym pieszczotliwie grzmotem:). Jego bezzębny (jeszcze) uśmiech wynagradza mi wszystkie bóle. Ostatnio nauczył się obracać na brzuszek. Stęka przy tym niemiłosiernie, sapie, pluje i nawet odda co nieco z wysiłku, ale jaki jest dumny, że w końcu i nareszcie leży na tej piłowanej przez lekarzy pozycji. Ile ja się nasłuchałam!. Że powinnam go kłaść, że powinnam zmuszać, że źle robię. No trudno, zalecane przez ortopedkę ćwiczonka były, ale nic nie robiłam i nie będę robić na siłę. Jaś jest zdrowy, wszo okej i don't panic. Już po tych 5 miesiącach nie dam się tak łatwo wkręcić w "normy" i inne siatki centylowe. Ostatnio na szczepieniu pani doktor zarzuciła mi, że "to pani nie chce kłaść na brzuch syna, skąd pani wie, że on tej pozycji nie lubi, to że płacze to nic nie oznacza". Oczywiście, moja wina, ja podła matka, nie chcę patrzeć jak moje dziecię sinieje od krzyku i dostaje histerii. Tutaj akurat posłuchałam mojej mamy, która zaśpiewała mi "nie poganiaj mnie, bo tracę oddech, nie poganiaj mnie bo gubię rytm". Pomogło. Ostygłam w zapędach.I proszę, przyszedł dzień kiedy Jaś zaczął sam z siebie odkrywać różne pozycje. Czasami dobrze jest posłuchać starszego pokolenia:). Jeśli chodzi o rozwojówkę, czy pielęgnację to moja mama na telefon jest nieoceniona i zawsze w razie "W" wystudzi moje emocje. Ech, bardzo żałuję, że jest tak daleko...Teraz zastanawiam się co zrobić z wieczornymi histeriami Jasia, zaczął dawać ostro czadu...ale to już opowieść na następny post.
Pozdrowienia dla wszystkich,
Myszak z Jasiem.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

No i już...

...nowe miejsce mam:). Postanowiłam zabrać zabawki z onetu, powodów trochę jest: polecanie, poddawanie do dyskusji, bądź trolle. Blog to dla mnie rodzaj "rzucania talerzem o podłogę", teraz, o ironio częściej niż kiedy starałam się mniej lub bardziej intensywnie o Jasia. Bo to jest tak. Jestem szczęśliwa, spełniona jako matka, nie wyobrażam sobie życia bez synka i nie wiem jak mogłam bez tej mordki żyć. Jest całym moim światem-dosłownie. Bo teraz życie toczy się tylko wokół niego. I ja wiem doskonale, że to jest taki etap, że to, że nie mam czasu czasami zjeść lub się umyć jak człowiek to norma, nie mówiąc już o spaniu. do tego ważę 10 kg więcej, czoło kończy mi się na czubku głowy i generalnie nie wyglądam najlepiej. Samo życie z niemowlakiem. Samo życie poporodowe. Ja to wszystko biere na klatę. Ale to, że mój monż wystawił mnie letko do wiatru-niet!. Zostałam zdegradowana tylko do roli mamy Jasia, kobietą, zoną, nie wspominając o kochance przestałam być. Nie czuję się. Okej. Można wszystko zwalić na permanentne zmęczenie. Ale do cholery i kurwy nędzy, chyba nawet w locie można tego wiechcia, matkę przytulić, dać jej buzi, objąć...można darować se "sprawy" zawodowe i nie podlewać ich piwskiem, kiedy zona siedzi cały boży dzień z dzieciem w domu bez zakupów obiecanych i jedzenia. I co z tego, że to pierwsza wtopa od urodzenia Jasia?. Takich wtop w ogóle nie powinno być!. Nie tak się umawialiśmy. Tym bardziej, że nie mamy tu nikogo. Jesteśmy zdani tylko sami na siebie i tak musimy sobie radzić i wspierać się, a nie walić w... i proszę może się pan panie Korzecki pakować (pokazowo jak cholera), straszyć rozwodem, mam to już w dupie. Był czas, że latałam po chacie i prosiłam i godziłam się na to i owo. Teraz stop. No way!. Ja rozumiem, że czasy beztroski się skończyły, jeśli pan nie, to sorry.
Zmęczona więc jestem, zmęczona ciągłymi sprzeczkami kiedy Jasio śpi, czuję się cholernie niedoceniona i olana, a przecież robię co mogę, dbam o dziecko, o dom, żeby się nie zawalił i o milion rożnych rzeczy. Nie tak miało być, nie tak sobie opowiadaliśmy. To nie jest TA bajka, nie wspominając już, że samą bajką posiadanie dziecia nie jest. NIE JEST. Bo jak napisała Agnes, można mieć po "kokardy". Można mieć dość. Co nie znaczy, że tego małego bączka nie kocha się nad życie, nade wszystko. Za nim i dla niego pójdę na koniec świata, albo jeszcze dalej. Więc droga Iwi z onetu, może tu nie trafisz, ale wiedz, że beretem to ty masz coś nie tak. Ja się już nauczyłam na własnej skórze, że nikogo pochopnie się nie ocenia i nie rzyga w niego jadem. Bo to wraca jak bumerang i boleśnie kopie w dupsko.
Ufff...jakoś mi lepiej. Jak w nowym mieszkanku. Postanowiłam nie znikać jednak, tylko wypluwać się tutaj. Nie mam jak jebnąć talerzem o podłogę, nie mam jak się wyszumieć, a wygodniej jest mi pisać niż drzeć się w ręcznik w łazience. Witajcie więc w mym nowym świecie. Szczerym do bólu. Usiądźcie na kartonach, bo jeszcze się urządzam i napijcie się ze mną kawy.
Myszak