Etykiety

piątek, 22 października 2010

Powrót...

...nie pisałam, bo...nie mogłam zebrać myśli i dalej mi trudno. Korzecki wrócił do domu w nocy "bo tu jest mój dom i moja rodzina", ach tak...oczywiście był lekko tryknięty, a jakże, no i gadać mu się raptem zachciało...o matko, szkoda tylko, że po trzeźwemu nie jest w stanie się otworzyć, przyznać do swoich słabości i przeprosić. Nie miałam sił na dyskusje, zmęczona, chora i zostawiona, ot tak sobie. Powiedziałam co myślę o tym i czuję, a raczej, że przestałam czuć...zabolało, ale taka jest prawda. Za dużo złego się ostatnio wydarzyło i generalnie nie tak to miało wyglądać. Ja się naprawdę staram i robię tyle ile mogę, dla dziecka, dla nas i szczerze?. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Przestałam się porównywać do innych żon, czy matek. To bez sensu. Daje z siebie po prostu wszystko na co mnie stać i tyle. Boli więc mnie okrutnie, że jestem tak niedoceniana przez menża-wenża. I to też usłyszał. Powiedziałam chyba o wszystkim. I byłam i jestem gotowa na wszystko. Nawet na zabranie walizek. A one stoją. Puste. Bo nagle Korzecki zaczął się starać. Nawet bardzo. I dzisiaj na przykład jadę do Wawy do fryzjera!. A on tak poustawiał swoją robotę, żeby już od 15-stej posiedzieć pierwszy raz od daaawna z Jasiem. Hm. Cieszę się bardzo z tej wyprawy, mój fryzjer nie widział mnie od...7 miesięcy i już jest uprzedzony o moim hm, wyglądzie. I tak, z jednej strony radocha, a z drugiej niepokój. Wiem, że przecież Jasiowi krzywdy nie zrobi, ale mało czasu z nim spędza i nie wiem czy zakuma kiedy go położyć na drzemkę i takie tam. No tak. Rozterki matki. Ale jak tatuś nie zacznie się wprawiać i być tatusiem, to lipa i już zawsze tak będzie. Tak więc jadę. Bo czas najwyższy zadbać o siebie. Nie dość, że nadwaga po ciąży jest, gęba szara i wymęczona to jeszcze łeb jakby pierun pierdolnął. Koniec z tym. Metodą drobnych kroczków trzeba się zresetować.
A Jasiek to całe moje szczęście i miłość. Mały, rozkoszny rozrabiaka. A ten jego uśmiech...ach...miód na moje serce. Nie wiedziałam, że aż tak można kochać i czerpać z tego uczucia siły. Lecę, bo właśnie się obudził i mnie "woła". Nasza fota może jeszcze dzisiaj.

piątek, 15 października 2010

...

...ukochany tatuś i cudowny monż wyszedł z domu, jutro ma przyjść po rzeczy. Ogłosił, że to koniec. Czara się przelała ponoć u niego, doprawdy...ja nie płacze...nie roztrząsam...chyba dojrzałam do tego końca...

wtorek, 12 października 2010

Faken szit

...znaczy się po dwóch latach śmigania w niezłym zdrowiu padłam ofiarą wirusa "odsynkowego". Co za franca podła (ten wirus)!. Nadszedł z siłą wodospadu, teraz odpływa, ale zostawia mnie w podłym samopoczuciu z odartą mordą i kasłaniem a la piórko w gardle. No szit!. Synek szybciutko się uwinął, ja jako staruch radze sobie gorzej. Nic to. Patrząc w sobotę rano na jego zmęczona smutną mordeczkę z gilem po pas, normalnie poryczałam się jak bóbr, no bo jak to?. Mój synuś chory i ten pierwszy raz uderzył mnie strasznie. I rycząc tak powiedziałam do Korzeckiego, że to ja już wolę odchorować, a jemu niech odpuści. I według powiedzenia "uważaj czego sobie życzysz" pyk i w niedziele wieczorem Jaśko zasnął ozdrowiały, a ja gorączka, rzucawka, i inne. Nieważne. Ja to przerobię i biere na klatę. Grunt, że mój Kalisz:) ma odpukać spokój.
A tak serio serio, naprawdę nie wiedziałam, że dostanę aż takiego świra przy pierwszej chorobie. I coś mnie też w piątek tknęło, żeby nie iść na spacer i żeby nie jechać na szczepienie...bo Jasiek dłużej rano pospał i tak jakoś nie chciało mi się pędzić na łeb na szyje...intuicja?. Jak zwał tak zwał, ale wyszło dobrze, bo już nie chce myśleć co by było gdyby...wiem jak to może fatalnie wyglądać, pamiętam jak mój brat był szczepiony, a dzień później wirus go zaatakował. Masakra.
Co ja jeszcze chciałam?. A tak. Podziekować za gratulacje zębowe i Wiedźminko...tak, podawanie leków to horror niestety, jest fuj, ble, a nawet paw się zdarzył.
I na koniec. W sobotę miałam jechać do fryzjera, taki relaks dla mnie miał być, gdyż zapuszczona jestem masakrycznie. Dupa. Ale wykminiłam za to nju fryz i jak tylko się ogarnę to pojadę i nawet Wam się wtedy pokaże, a co!. I żeby mi się jeszcze chciało jaką depilacje zrobić...hmmm...jakaś niemoc mnie dopada, tym bardziej, że życie intymne też w niemocy, ale to już insza inszość.
Tymczasem moje drogie:)

niedziela, 10 października 2010

Jestem, jestem...

...ino wyjazd się do rodziców przedłużył. Bo monż najpierw "sprawy" miał, a potem zawirusował się...niestety...tym razem Jasiek się nie obronił:(. To nasza pierwsza "choroba" i strasznie to przeżywam. Prędzej czy później musiało to nadejść...ech...pocieszające jest tylko to, że Jasiek bohatersko sobie radzi i organizm świetnie się broni, chyba ma to po mnie, bo ja zawsze szybko na nogi staję:). Więc dzisiaj jest już lepiej. I teraz rozumiem dlaczego nasz pedzio:) mówił odkąd Jasiek się urodził, żeby wszelkie nosa fridy i gruchy to tylko w razie wielkiego W. Że Jasiek będzie sam wykichiwał babole i inne. No i teraz nie mam problemu z katarkiem, bo jak Jaśko kicha to z takim wyrzutem, że może startować w hihihhi jakiś zawodach. Radzi sobie mój dzielny chłopczyk, a mama robi co może żeby mu ulżyć w cierpieniu.
Aaa, mamy dwa zęby!. Na dwa dni przed skończeniem pół roczku wylazł jeden, potem drugi, (tydzień później), więc posiadamy dwie dolne jedynki. Synuś był nerwowy i marudny, (noce były do bani, ale dzisiaj wiem, że to z innego powodu), ale tak poza tym, to bez dodatkowych atrakcji. Dumna jestem z tych zęboli:).
Jeśli chodzi o nas, o mnie i Korzeckiego to cóż...postęp jest jeden...nie żremy się. A ściślej ujmując sprawę, raczej ja już milczę...bo nie wydaje mi się, że kiedykolwiek będzie dobrze. Mężuś leci sobie w kulki i nie tylko ja to widzę...I tyle.
Uciekam do mojego człowieczka:)
Będziemy teraz częściej, bo nie ma jak w domu:).
Buziole.